Katolicyzm potrydencki w Polsce

Religijność Polaków w dobie baroku miała swój niepowtarzalny charakter. Emocjonalny, powierzchowny, pół-pogański – takie można wobec niego spotkać określenia. Truizmem byłoby powiedzenie, że wiara przenikała wszystkie sfery życia. 


Katolicyzm mieszkańców Rzeczypospolitej ukształtowało kilka wydarzeń i procesów. Reformacja i kontrreformacja z postanowieniami soboru w Trydencie odcisnęły piętno na obrazie religijnym całej Europy. Zadziałały jednak u nas także czynniki specyficzne: właściwy tylko Polsce system polityczny, złota wolność, niespotykana w tamtych czasach tolerancja religijna, wreszcie tragiczne doświadczenia połowy XVI wieku – wojny z Rosją i Szwecją, powstanie Chmielnickiego, będące wstępem do upadku Polski w kolejnym stuleciu – które drastycznie zmieniły postawy społeczeństwa monarchii królów elekcyjnych. To wszystko i więcej złożyło się na oblicze polskiego katolicyzmu w XVI, XVII i XVIII wieku, a dziedzicami tego specyficznego zjawiska jesteśmy także i my.

Katolicyzm potrydencki

Polacy nie pozostawili po sobie zbyt wielu wspomnień w aktach soboru, odbywającego się na przestrzeni prawie dwudziestu lat. Choć w ostatniej jego fazie jednym z papieskich legatów był polski kardynał, biskup warmiński Stanisław Hozjusz, on także nie odegrał w nim ważnej roli z powodu słabnącego zdrowia. Postanowienia soboru formalnie zostały przyjęte zarówno przez polski episkopat (synod w Piotrkowie, 1577), jak i przez króla (sejm w Parczewie, 1564) stosunkowo szybko. Zmiany jakie zaszły w łonie religii rzymsko-katolickiej można podsumować w kilku hasłach: centralizacja poprzez wzmocnienie roli i uprawnień papiestwa działającego przez rozbudowany system legatów, kongregacji i dykasterii, podkreślenie roli biskupów jako pasterzy odpowiedzialnych za kondycję duchową powierzonych sobie wiernych, konieczności solidnej edukacji kleru (obowiązek utworzenia seminarium w każdej diecezji). Wobec zagrożenia płynącego z jednej strony od protestantyzmu, z drugiej zaś od niezdyscyplinowania i gnuśności, postanowiono uczynić z wiernych silnie zdyscyplinowaną, zhierarchizowaną i zwartą armię. Temu miało służyć utworzenie Indeksu, zaprowadzenie jednolitej rzymskiej liturgii i wyeliminowanie ludowych naleciałości o możliwie pogańskim rodowodzie. Lud katolicki miał żyć katolicyzmem.


Po burzliwym okresie reformacji, gdy po obu stronach – działając w warunkach niespotykanej swobody – rozwijano i zbijano argumenty teologiczne, czasy kontrreformacji przyniosły spadek poziomu intelektualnego polskiego katolicyzmu. Sprzyjała temu nie tylko marginalizacja protestantyzmu, dokonująca się od drugiej połowy XVI wieku, ale i działalność Kościoła, który wcale nie zachęcał do stawiania abstrakcyjnych pytań teologicznych. Hasłem przewodnim stało się wierz, nie szperaj. Również mistyka, której rozwój był jednym z charakterystycznych zjawisk religijności barokowej na zachodzie Europy, u nas stanowiła nurt marginalny. Po zamknięciu okresu wielkich debat okołoreformacyjnych, dzięki którym docierała do nas ożywcza myśl z zagranicy, twórcze kręgi kościelne, przede wszystkim zaś zakony, oprzeć musiały się na szlachcie i przyjąć jej sposób myślenia i styl bycia z dobrodziejstwem inwentarza. Wiara oparta była na wyobraźni, uczuciowa, bezrefleksyjna. Miast duchowego rozwoju zapanował u nas formalizm, a konieczność przestrzegania zewnętrznych form religijnych postawiono wyżej nad cnotą samą w sobie. Mówi się niekiedy z przesadą, że gorzej było wtedy złamać post, niż zabić człowieka.


Oczywiście, teologia nadal była uprawiana w naszych szkołach, jednak podczas gdy na Zachodzie dyskutowano o zagadnieniach łaski i wiary, sakramentach, racjach stojących za kultem świętych, polska teologia koncentrowała się na zagadnieniach dużo bardziej konkretnych: gdzie znajdował się biblijny Raj, w którym dniu tygodnia został stworzony świat, z jakiego drzewa Ewa zerwała owoc itd. Odnośnie Maryi, bardziej interesujące od abstrakcyjnych zagadnień w rodzaju Niepokalanego Poczęcia okazały się liczne cudowne obrazy i apokryficzne lub wymyślone historie z jej życia. Gnuśność i fasadowość polskiego katolicyzmu gorszyła nie tylko Niemców czy Francuzów, ale także bliższych nam Hiszpanów i Włochów.
Tym, co oburzało zarówno przybyszów z zagranicy wyznania katolickiego, jak i rodzimych protestantów był pół-pogański charakter wielu kultywowanych u nas zwyczajów. Ostateczna chrystianizacja polskiego ludu, jaka dokonała się właśnie w okresie baroku, możliwa była dzięki schrystianizowaniu jego rytuałów i przyzwyczajeń. W ten sposób tradycyjne święta związane z cyklem natury i zmianami pór roku połączyły się z celebracjami katolickimi: stąd Matki Boskiej Zielnej czy Zielone Świątki. Wciąż jednak na wsiach do Kościoła odnoszono się z rezerwą i dystansem, bywało że i z wrogością. W okresach mniejszej stabilności zdarzały się przypadki okradania świątyń. Przez długi czas większą dbałość wykazywano wobec starych miejsc kultu, niż walących się kapliczek i przydrożnych krzyży. Ze świadomością religijną i praktyką też bywało różnie. Jeszcze w pierwszych dekadach XVIII stulecia księża narzekali na wiernych nieznających pacierza i unikających sakramentów przez lata.
Temu jednak Kościół starał się zaradzić: groźbą, pańskim batogiem i dobrym słowem. Bywało, że misje, na które wysyłano w szczególności zakonników – jezuitów, pijarów i polski zakon, marianów – w istocie przypominały nawracanie dzikich. Misje [...] trwały po kilka tygodni, rozpoczynały się od katechizacji po chatach, polach, pastwiskach, które misjonarz objeżdżał, ludzi zbierał, obłaskawiał jak zwierzątka; nierzadko bowiem, w górach zwłaszcza, uciekali przed nim, kryli się w starych pniach i jamach. Rozpoczynał od podrostków; tych wyuczył pacierza, pieśni nabożnych, katechizmu, one zaś pomagały mu uczyć dzieci, młodzież dorosłą, a czasem i starszych - pisał jezuicki kronikarz. Długo jeszcze, szczególnie na Żmudzi czy w Inflantach, praktykowano pogańskie zwyczaje obok chrześcijańskich.

Henryk Siemiradzki, Noc świętojańska (1892)

Wobec takiego stanu rzeczy, nietrudno zrozumieć rezerwę, z jaką potraktowano u nas wezwanie do oczyszczenia katolicyzmu z form ludowych. Jeśli bowiem wśród szerokich mas miał on się u nas upowszechnić i zinternalizować, należało – jak rozumowano – pójść na kompromis ze zwyczajami ludu. Stąd też historie biblijne i hagiograficzne starano się przedstawić jak najbardziej swojsko, a nawet poufale. Jezus musiał narodzić się gdzieś w bliskiej okolicy, Maryja narzekała bowiem na przejmujący mróz, pasterze nosili zaś typowo polskie imiona. Rubaszny ton w kazaniach i twórczości religijnej nie był czymś wyjątkowym. Szczególne zainteresowanie wykazywano dla Świętej Rodziny. Józefa przedstawiano jako dobrotliwego, nieco nieporadnego staruszka. Wątki obyczajowe splatały się z religijnymi w pastorałkach.
Z drugiej strony, przeciętny chłop widział się w relacji z sacrum analogicznie, jak w stosunkach z dworem: Bóg co prawda to dobry dziedzic, ale potrafi być srogi. Do tego z byle kim się nie zadaje. Na szczęście jest Najświętsza Panienka, która biednego zawsze wysłucha i się za nim wstawi. Obraz swej doli widział kmieć w Chrystusie frasobliwym – patrzącym na nieszczęsny los chłopa, ale też go uosabiającym. Przypominał on też, że w Niebie czeka zwycięstwo nad krzywdzicielami. Był to więc stosunek będący mieszaniną czci i poufałości, świadczący jednak o prawdziwej i żarliwej religijności polskiego ludu. 

Pobożność i moralność

Religijność kontrreformacyjna w rzeczywistości ziemskiej widziała odwzorowanie stosunków panujących zarówno w Niebie, jak i w Piekle. Mieli więc aniołowie wśród siebie marszałków i hetmanów; diabli też podlegali hierarchii. Konkretna i praktyczna wizja rzeczywistości nadprzyrodzonej łączyła się ze swoistą polonizacją i zawłaszczeniem historii biblijnych i żywotów świętych na wielu poziomach. Mojżesz był więc hetmanem pospolitego ruszenia izraelskiego, Aaron kanclerzem jego, apostołowie senatorami, Filistyni zaś – Tatarami. Pojawiła się tendencja do nadawania świętym z zagranicy polskich rysów – tak np. ród Paców utrzymywał, ze wywodzi się od szlacheckiej rodziny de Pazzi i św. Magdaleny de Pazzi. Wzmógł się też kult rodzimych świętych, nie tylko zresztą tych kanonizowanych. Wielką popularnością cieszyły się biografie słynnych ascetów i egzorcystów, często zresztą jeszcze za ich życia. Szczególnie po potopie szwedzkim mnożyły się przypadki samozwańczych proroków i świętych – szaleńców bądź oszustów.
Wielka – i rosnąca! - popularność świętych składana jest na karb ich identyfikacji z dawnymi bóstwami opiekuńczymi. Podobnie jak one, każdy z nich miał określone zadanie: Błażej chronił od bólu gardła, Katarzyna od bólu głowy, Jerzy zapobiegał chorobom zwierząt, Jan Nepomucen powodzi i suszy. Także poszczególne zawody, miasta i ziemie miały swoich patronów, by nie wspomnieć o niemal czterystu czczonych obrazach Matki Boskiej rozsianych po całym kraju. Każda przecież była nieco inna, a wybierając się na pielgrzymkę do oddalonego sanktuarium, szło się już do innej Najświętszej Panienki.
Pielgrzymowanie było zaś jedną z ulubionych praktyk religijnych naszych przodków, bez względu na stan i zamożność. Każdy pielgrzymował według swych możliwości – wyprawy takie, jak Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła Sierotki należały do rzadkości. Najbogatsi udawali się do Santiago de Compostela, Rzymu, Ziemi Świętej, Loreto; biedniejszym pozostawały lokalne ośrodki. W przypadku wyższych warstw wyprawa do jednego z popularnych miejsc pielgrzymkowych za granicą była klasowym obowiązkiem, dla biednych udanie się do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów miasteczka z cudownym obrazem było niekiedy jedyną okazją do zobaczenia świata. Ten zaś, kto nigdy w takową podróż - dłuższą czy krótszą - się nie udał, traktowany był jako gorszy – prostak, pozbawiony szerszych horyzontów.

T. Dolabella, Ordo Apostolorum (1627), kościół Bożego Ciała w Krakowie

Pielgrzymka była bowiem również – a może przede wszystkim – okazją do doświadczenia egzotyki, nieznanego. A także do pofolgowania tradycyjnym polskim przywarom – hałaśliwości, kłótliwości, pijaństwu i obżarstwu. Tak opisywał polskich pielgrzymów Sebastian Klonowicz (1545-1602) w utworze Worek Judaszów: Polak z przyrodzenia Ma ustawiczną chciwość do pielgrzymowania. Kiedy już przewie pewny gościniec do Rzyma, Nie zatrzyma go doma ni lato, ni zima. Zawsze mówi: wen dalej, mknie do Kompostele, Widzieć miasta, klasztory, szpitale i cele. Już się polscy pątnicy uprzykrzyli Włochom, Którzy się przypatrzyli naszych ludzi fochom. Jedzą wiele, często się upiją radzi, A jednego występek wielu naszych wadzi. Gdy się spiją, nie chcą się spokojnie zachować, Chce im się po ulicach po polsku gachować. Włoszkowie obaczywszy sprośne imbryaki, Nieczystym błotem na nich ciska jaki taki. I często z kilku łotrów szacują nas wszystkich, I tak się musim wstydzić ich przymiotów brzydkich (...).
Między innymi dlatego, że katolickie sanktuaria często powstawały w miejscach, które już wcześniej były otaczane kultem, dość długo utrzymywał się tam religijny synkretyzm: obok podobizn świętych i zupełnie ortodoksyjnych dewocjonaliów sprzedawano pogańskie amulety, szerzyła się prostytucja. Niekwestionowanym sukcesem polskiego Kościoła było wyrugowanie tych zjawisk, przy jednoczesnym utrzymaniu atrakcyjności ruchu pielgrzymkowego. Jego popularność po przełomowych wydarzeniach połowy XVII wieku bynajmniej nie spadła – wręcz przeciwnie, w zbiedniałym i straumatyzowanym społeczeństwie zwiększył się apetyt na cudowność. Stąd też popularność, niekiedy bardzo egzotycznych relikwii i amuletów, bądź osobliwości w rodzaju wawelskich kości smoka.
Bywało, że do kanonu swoiście rozumianych świętych trafiały także osoby, których biografie niekoniecznie nawiązywały do ideału świętości promowanego przez Kościół katolicki. W dziele franciszkańskiego księdza Floriana Jaroszewicza z I połowy XVIII wieku Matka Świętych Polska albo żywoty świętych, błogosławionych, wielebnych, świątobliwych, pobożnych Polaków i Polek, które zawiera biogramy niemal czterystu świętych bądź świątobliwych, obok postaci tak oczywistych, jak święta Kinga czy dających się zrozumieć, jak Wincenty Kadłubek, autor opisał między innymi: księcia Mieszka I czy Bolesława Śmiałego. Ba! Umieścił tam także żywoty hulaków, słynących z licznych rozbojów i seksualnych ekscesów: Stanisława i Mikołaja Potockich, a to pod pretekstem, że byli oni przeciwnikami innowierców.
Dzieło to jest doskonałym przykładem tego, jak w świadomości społecznej katolicyzm stopił się z polskością. Oznaczało to nie tylko połączenie retoryki religijnej i patriotycznej, symboliczne gesty jak umieszczanie zdobytych sztandarów w kościołach czy religijne celebracje rocznic największych historycznych zwycięstw (Grunwald, Kłuszyn, Chocim, Wiedeń oraz ogólnokatolickie Lepanto), ale przede wszystkim stworzenie stereotypu Polaka-katolika.


Po tragicznych dla Rzeczypospolitej wojnach XVII wieku, prowadzonych przeciwko innowierczym: Szwecji, Rosji i Turcji oraz marginalizacji protestantyzmu, wiara katolicka zaczęła odgrywać kluczową rolę w identyfikacji wśród polskiej szlachty. Spłycenie przekazu, formalizacja, nacjonalizacja treści teologicznych – to wszystko cechy wyróżniające uformowany wtedy ostatecznie katolicyzm sarmacki. 
Z pozostawionej literatury – głównie panegiryków pogrzebowych – wyłania się obraz obowiązków szlachcica jako katolika. Przede wszystkim powinien wypełniać zobowiązania wobec Kościoła – i to głównie zobowiązania finansowe: zbudować kaplicę, odnowić klasztor, łożyć na utrzymanie kleru. O obowiązkach wobec bliźniego – jakby mniej. W przypadku bogatych kobiet w dobrym tonie było po śmierci męża poświęcić się modlitwie i ascezie, co niekiedy wykorzystywali zakonnicy, robiąc sobie z naiwnych szlachcianek niewyczerpane źródło pieniędzy. W największych miastach pod opieką szczególnie jezuitów pozostawało tyle wdów, że zasiedlały całe ulice wokół klasztorów.
Z biegiem czasu katolicka moralność przyjmowała się wśród szlachty i wśród ludu. Nie przyszło to oczywiście bez kłopotów - sama już częstotliwość napomnień dotyczących szczególnie sfery seksualnej uświadamia, że nie zawsze przestrzegano oficjalnej moralności. Większe wymagania stawiano oczywiście kobietom: na wykroczenia mężczyzn chętniej przymykano oko. Dzieci pozamałżeńskie były jednak rzadkością. Nie z tego oczywiście powodu, by nie łamano szóstego przykazania. In flagranti przyłapać można było dwójkę zakochanych podlotków, bogatego gospodarza z najętą młodą służką, wędrownego muzykanta lub żołnierza przechodzącego przez wieś z chłopską córką, a nawet plebana z parafianką. Swobodne obyczaje panowały szczególnie w karczmach.
Nawet jednak, jeśli efektem schadzek była ciąża, istniało rozwiązanie - szybki ślub. Tak obyczajowość chłopską opisywał Wacław Potocki: Inszej zażywają chłopi na wsi mody (...) Aż skoro pannie młodej brzuch nosa dosięga, Wtenczas ślub i małżeńska nastąpi przysięga, Wtenczas Veni Creator każe śpiewać klesze, I włosy, świadki swego dziewictwa, rozczesze. Więc kiedy u szlachcica zwykle przenosiny, U chłopa, gdzie łożnica, tam będą i krzciny. Z czasem jednak zaczęto surowo potępiać niedozwolone związki. Podobnie było w małych miastach: tam w praktykowaniu seksualnej swobody przeszkadzała nie tylko wpajana od młodości katolicka moralność, ale i presja w postaci strzegących porządku władz, które w takich ośrodkach same niekiedy tropiły różnego rodzaju wykroczenia. Swoje czyniła również bliskość licznego kleru i istnienie rozmaitych bractw religijnych, które intensywnie oddziaływały na system wartości.
Duże miasta swobodniej podchodziły do zagadnień seksualności: dbano oczywiście o dobrą sławę żon i córek, lecz nie uciekano od zakazanych przyjemności alkowy. Sprzyjała temu większa anonimowość i możliwość kontaktu z osobami różnego pochodzenia i kondycji. Na więcej mogły sobie pozwolić także kobiety, których pozycja w środowiskach kupieckich była dość samodzielna.
Najtrudniej zarysować obraz moralności małej i średniej szlachty. W tej materii spotyka się opinie krańcowo różne. Nie sprzyjało skromności słynne szlacheckie pijaństwo i przeciągające się dniami i tygodniami biesiady. Na pewno jednak kontrreformacja przyniosła podniesienie poziomu moralnego, przynajmniej jeśli chodzi o zwyczaje seksualne. Natomiast elity - dwór królewski i magnateria - hołdowały wielkopańskim zwyczajom, ukształtowanym jeszcze w okresie dużo swobodniejszego odrodzenia. Najbogatsi utrzymywali istne haremy, pałace i dwór królewski w stolicy były przepełnione metresami. Trudno dociec, czy spowodowane to było sarmackim trybem życia, czy uleganiem zagranicznym modom. Faktem jest natomiast, że wraz z nadejściem XVIII wieku arystokracja popadła w jeszcze większą erotomanię.
Ten rozbuchany sensualizm był solą w oku Kościoła, potrafił on jednak wykorzystać go także dla swoich celów. Jednym z programowych założeń baroku było użycie ludzkiej zmysłowości do przekazania treści religijnych. W ten nurt doskonale wpisała się polska duchowość i wyrażająca ją sztuka. Najlepiej widoczne jest to na przykładzie architektury. Polski barok umiał wypracować własne rozwiązania, czego efektem był m.in. słynny barok wileński (kościół Świętego Ducha, klasztor bazylianów, kościół św. Katarzyny i inne liczne budowle w Wilnie i na terenie Wielkiego Księstwa). Sprzyjało to również rozwojowi wielu nowych bądź odnowionych form pobożności. Budowano kalwarie, powstawały bractwa religijne, tworzono nowe nabożeństwa (w szczególności pasyjne, np. Gorzkie Żale) i pieśni (część z nich na melodię znanych świeckich utworów). W opozycji do poglądów protestanckich rozwijała się pobożność maryjna.

Wespazjan Kochowski (1633-1700), typowy przedstawiciel
sarmatyzmu w poezji, również religijnej

Barwne i widowiskowe nabożeństwa – liczne procesje, pochody kapników (biczowników) w Wielkim Poście, Groby Pańskie, szopki, jasełka, publiczne egzorcyzmy – zachęcały do uczestnictwa w liturgicznym życiu Kościoła. Atrakcję stanowiły nie tylko celebracje i bogato zdobione wnętrza świątyń, lecz także inni ludzie. Nabożeństwa były okazjami do spotkań na niwie czysto towarzyskiej. Księża ubolewali nad zachowaniem niezamężnych panien i kawalerów, dla których wizyta w kościele była okazją do rzucania zalotnych spojrzeń i często jednoznacznych gestów. Młode kobiety celowały w wyzywającym ubiorze. Lud wiejski często w kościelnych ławach zachowywał się równie hałaśliwie, co na rynku czy w karczmie, perorując i plotkując. Bywało zaś, że np. ruchome szopki gromadziły w świątyniach prawdziwe tłumy, co powodowało kłótnie, a nieraz i bijatyki, ku uciesze i rozbawieniu zgromadzonych w kościele gapiów. Atmosfera nie zawsze więc sprzyjała modlitewnemu skupieniu. Gwar musiał także panować na sejmikach i sejmach, które gościły często w świątyniach, gromadząc zarówno szlachtę katolicką, jak i innowierczą.

Państwo bez stosów?

Słynna Polska tolerancja była konsekwencją popularności, jaką zdobył protestantyzm wśród naszej szlachty w XVI wieku. Odmiennie, niż w krajach Rzeszy czy we Francji, różnice wyznaniowe nie stały się u nas wyznacznikiem przynależności do stronnictw politycznych ani narzędziem walki między stanami a panującym. Solidarność panów braci i zazdrosne strzeżenie praw i przywilejów szlachty były silniejszymi czynnikami, niż różnice wynikające z racji teologicznych. Dużo mniej dowolności w sferze religijnej mieli mieszczanie (w przypadku których różnice religijne były nierzadko orężem w rywalizacji ekonomicznej), nie mówiąc już o chłopach. Pomimo, niekiedy usilnych nalegań i narzekań zwolenników kontrreformacji, od księdza Piotra Skargi i biskupa (później kardynała) Hozjusza poczynając, nie odnaleźli w sobie nasi przodkowie zapału do rozpętania konfliktów wyznaniowych. Protestanci zaś, także ci radykalni, nigdy nie byli dość silni, by spróbować narzucenia własnych porządków. Nie miała więc Rzeczpospolita okazji do popadnięcia w religijne niepokoje.
Po praktycznym wyeliminowaniu wyznań reformowanych pod koniec XVI wieku, polscy senatorowie z niejaką dumą mogli pisać w liście do papieża Urbana VIII z 1643 roku, że w odróżnieniu od pozostałej części Europy, w Rzeczypospolitej poradzono sobie z protestantyzmem w najlepszy sposób, zalecany przez Ojców Kościoła: słowem i przekonywaniem, nie mieczem i gwałtem.
Sytuacja mocarstwowej Polski XVI wieku gwałtownie jednak pogorszyła się w kolejnym stuleciu i zmianie uległ także stosunek Polaków do innowierców. Efektem tego była spóźniona w stosunku do zachodu kontynentu fala religijnych konfliktów. Jej skutkiem było wygnanie arian, oskarżonych o sprzyjanie Szwedom (1658). Drugim słynnym wydarzeniem były zamieszki z lipca 1724 roku, znane jako tumult toruński, które skutecznie wykorzystane przez sąsiadów Rzeczypospolitej stały się pretekstem do kampanii oskarżającej ją o nietolerancję. W 1733 innowierców pozbawiono prawa sprawowania urzędów.

CZYTAJ TAKŻE: Jak naprawdę wyglądała obrona Jasnej Góry?

Z podobnym opóźnieniem mamy do czynienia w przypadku procesów o czary. Szlachecka Polska była bowiem państwem bez stosów - jeśli nie liczyć niemożliwej do sprecyzowania liczby osób (głównie kobiet) straconych za uprawianie magii i konszachty z diabłem. Kulminacja polowań na czarownice na zachodzie kontynentu przypadła na wieki XV i XVI, by w następnym stuleciu znacząco osłabnąć i związana była między innymi z działalnością inkwizycji. U nas odmiennie, do końca XVI wieku procesy i wyroki skazujące w sprawach o czary były rzadkością. Zmieniło się to wraz z nadejściem trudnego wieku XVII.
Za czary skazywano niemal wyłącznie ludzi niskiego stanu. Szlachtę przed wyrokiem chroniły przywileje i stanowa solidarność. Oskarżenia o czary nie pojawiają się więc wśród licznych nieraz zarzutów, jakie stawiają sobie przed sądami panowie bracia. Ofiarami były głównie wieśniaczki: znachorki, zielarki, wiedźmy, do których okoliczni mieszkańcy chętnie przychodzili po lekarstwa i radę. Nie można wykluczyć, że przynajmniej część ze skazanych rzeczywiście zajmowała się magią, tj. zaklinaniem czy sporządzaniem mikstur, mających rzekomo niezwykłe właściwości. Wiara w zabobon wśród polskiego ludu była niezwykle żywa i na pewno wiele czarownic przez miesiące, a może i dłużej, wykonywało różnego rodzaju usługi dla tych samych ludzi, którzy później żądali ich śmierci. Oskarżenie o czary wcale nie musiało jednak mieć podstaw: najczęściej wystarczyła plotka, pomówienie, skojarzenie niezwiązanych ze sobą faktów przez zawistnego sąsiada czy odrzuconego zalotnika. Obwiniano czarownice o to, że noworodki umierają zbyt często, że krowy nie dają mleka, a z nieba długo nie pada deszcz. Były więc interwencje diabłów i czarownic wytłumaczeniem negatywnych zjawisk, dotykających ludność szczególnie po hekatombie potopu: głodu, chorób, nieurodzaju i wynikającej stąd wysokiej śmiertelności ludzi i zwierząt.
Domniemane czarownice (i czarowników) sądziły głównie sądy świeckie, złożone z ludzi nieznających teologii, wręcz niekiedy niepiśmiennych. Fakt, że pomimo kolejnych ograniczeń i zakazów, świeccy zabierali się za sądzenie czarownic, oburzał kler - oczywiście nie z powodu niewiary w możliwość uprawiania przez podsądne czarów czy ze współczucia; duchowni byli po prostu przekonani, że brak wykształcenia teologicznego uniemożliwiał rozpoznanie, czy rzeczywiście ma się do czynienia z czarostwem.

Czarownice, Martin Le France,  Le champion des dames (1451)

Praktyka polskich sądów opierała się głównie na Zwierciadle saskim (I poł. XIII w.), później zaś także na niemieckim Constitutio Criminalis Carolina z 1532 r. W 1614 ukazała się adaptacja Młota na czarownice autorstwa krakowskiego prawnika Stanisława Ząbkowica. W połowie XVI stulecia powstał ponadto polski komentarz Postępek sądów około karania na gardle Bartłomieja Groickiego. Wszystkie one dopuszczały karę śmierci za uprawianie magii. Podczas procesu stosowano tak niezawodne techniki dowodzenia, jak próba wody, w czasie której wrzucano osobę oskarżoną do rzeki bądź jeziora. Wierzono bowiem, że woda nie przyjmie czarownicy i ta będzie się unosić na tafli. Cóż, nawet jeśli to prawda, wiele kobiet nie przeszło tej próby tylko z powodu licznych warstw odzieży, utrzymujących je na powierzchni.
Wyroki skazujące - najczęściej na śmierć przez spalenie na stosie, choć zdarzały się inne, równie brutalne metody egzekucji - zapadły w mniej niż połowie procesów. Jest to proporcja zbliżona do średniej europejskiej, choć oczywiście liczba wyroków sama w sobie była dużo niższa. Często zdarzało się, że lud naciskał na sędziów, by ci wydali wyrok skazujący, skoro widział w czarownicy winną swych nieszczęść. Choćby w Gnieźnie po uniewinnieniu oskarżonych w 1690 wybuchły zamieszki.
W czasach więc, gdy Europa odchodziła już od procesów o czary, w Polsce przechodziły one swoje apogeum. Na zachodzie kontynentu stały się one, obok tumultu toruńskiego, kolejnym dowodem na naszą wsteczność. Faktem jest, że mieszkańcy Rzeczypospolitej mieli bardzo rozwinięte wyobrażenia o świecie nadprzyrodzonym, w szczególności o różnych obliczach zła. Ludowe wersje diabła - kusy, bies, Rokita - którego utożsamiono w folklorze z pogańskimi demonami bądź bożkami i nadawano mu rysy nieraz wręcz komiczne, różnił się od Szatana teologów.
Powszechna wiara zjawiska nadprzyrodzone osłabła w wieku XVIII. Koła oświecone, w tym bardziej liberalni i racjonalni biskupi, obrócili się przeciwko epidemiom opętań i procesom o czary. Na salonach wykpiwano wiarę magiczne zdolności. Nie skończyło się jednak na słowach. Po przejęciu władzy w diecezji krakowskiej przez Józefa Olechowskiego zakazał on egzorcyzmowania, a opętanych nakazał smagać sznurami od dzwonów, co skutecznie zmniejszyło ich liczbę. Również procesy czarownic starano się wyrugować; kiedy w 1773 w podwieluńskim Doruchowie spalono na stosie 13 kobiet, wywołało to oburzenie w całej Rzeczypospolitej, do tego stopnia, że rok później uchwalono zakaz prowadzenia procesów o czary przed sądami miejskimi. Nie oznaczało to, by warstwy niższe przestały wierzyć w magię: jednak ich światopogląd w oczach elit stał się zabobonem.

XVIII-wieczny racjonalizm przyniósł zmiany w mentalności Polaków, głównie jednak tych wysoko urodzonych. Oświecenie w Polsce również miało inne oblicze, niż na zachodzie Europy. Dość powiedzieć, że jego największymi orędownikami byli księża: Adam Naruszewicz, Ignacy Krasicki, Stanisław Staszic. Jednak od połowy XVIII wieku wśród warstw wyższych zauważalna jest zmiana stosunku do religijności. Ceremonie kościelne zaczęto traktować z pewnym cynizmem, bacznie co prawda obserwując ciekawe i barwne celebracje, lecz traktując je bardziej jako okazje do spędzenia czasu i pokazania się w gronie rodziny i znajomych. Dogmaty, szczególnie takie jak Niepokalane Poczęcie i Wniebowstąpienie, zaczęto traktować z przymrużeniem oka. Wśród elit szerzył się, za sprawą modnych pism francuskich, indyferentyzm. Im niżej ktoś znajdował się na drabinie społecznej, tym mniejszy wpływ wywarł na niego ten trend: podczas gdy dla arystokratycznych elit Warszawy czy Wilna religia stanowiła opium dla ludu, szeregowa szlachta, a już na pewno włościanie nadal kultywowali stare tradycje, także te zabobonne. Choć mniej w XVIII wieku było płaczących obrazów, opętanych i uzdrowicieli, żywotność wiary w naszym kraju zadziwiała cudzoziemców. Po rozbiorach pojęcia polskości i katolicyzmu związały się jeszcze bardziej. Wiele zjawisk - płytki i formalny charakter religijności, żywotność form ludowych - przetrwała nie tylko I Rzeczpospolitą, ale i czasy zaborów i obu wojen światowych.

Bibliografia:

  1. Z.Kuchowicz, Obyczaje staropolskie, Łódź 1975;
  2. A.Czechowicz, Katolicyzm sarmacki [w:] Humanitas i christianitas w kulturze polskiej, red. M.Hanusiewicz-Lavallee, Warszawa 2009;
  3. J.Tazbir, Procesy o czary [w:] Odrodzenie i Reformacja w Polsce (XXIII) Warszawa 1976;
  4. J.Tazbir, Kultura szlachecka w Polsce, Warszawa 1978.


Komentarze